W jednym z błyskotliwych esejów, które wypełniają karty Ducha opowieści, Jan Gondowicz konstatuje z żalem, że należy do ginącego plemienia czytaczy, a więc – dopowiedzmy za niego – czytelników-erudytów, dla których książki to środowisko naturalne, Sprawa, miłość i powołanie.
Wypada mieć nadzieję, że diagnoza autora jest grubo przesadzona, a plemię wciąż trzyma się mocno: czyta i krytykuje, analizuje i toczy spory, szermuje cytatami i pojedynkuje się na interpretacje. Ale gdyby nawet owa egzotyczna wspólnota miała zmieścić się w malutkim antykwariacie, zapchanym od podłogi po sufit arcydziełami literatury oraz curiosami znanymi wyłącznie najwytrwalszym szperaczom, i tak właśnie Gondowicza obierze swoim przywódcą.
Piotr Paziński
Bruno Schulz opisał świat dla niego samego miniony, nieobecny i zamknięty. Także i dziś świat, w którym pisał, jest miniony, nieobecny i zamknięty. Czytając Schulza, wkraczamy więc w świat miniony, nieobecny i zamknięty w dwójnasób. Do regionów jego wielkiej herezji, w kresce i słowie, przekradać się więc trzeba sposobem, wypatrując, co przemawia z ich wnętrza. Co podszywa się pod styl epoki, mitologie popularne, poglądy ówczesnej nauki, koncepty filozoficzne. To, co u Schulza ukryte, zarazem maskuje się i odsłania. Jak dysymulacje chłopca, który opowiadając o ojcu, przeinacza go i ochrania. Ale tak, by nie do końca zamknąć czytelnikowi drogę.